Ks. Ignacy Skorupka (1893-1920), herbu Ślepowron, urodził się w Warszawie. Jego rodzina wywodziła się ze szlachty mazowieckiej. Zaścianek Skorupki w Ziemi Drohickiej był gniazdem całej rodziny od 1438 r. Dziadek Ignacego, Józef Skorupka (1831-1898), bronił zaścianka Skorupki w powstaniu styczniowym 1863 r.

Z seminarium Ignacego Skorupkę wysłano do akademii w Petersburgu. Tam zastał go rok 1916 – okres ewakuacji i tułaczki po zajęciu Królestwa Polskiego przez Niemców w 1915 roku. By mógł podtrzymywać i krzepić ducha uchodźców, przyśpieszono o kilka miesięcy święcenia kapłańskie. Mszę św. prymicyjną miał 2 lutego1916 r.

Na początku lipca 1920 r. gdy ks. kardynał Aleksander Kakowski ogłosił wezwanie do duchowieństwa, spełniając życzenie marszałka Józefa Piłsudskiego, który domagał się o „Kapelanów, dobrych kapelanów dla armii, którzy by szli w szeregach razem z żołnierzem, w okopach podnosili go na duchu”, ks. Skorupka został kapelanem 1-go baonu 236 pułku akademików.

Śmierć ks. Skorupki.

Wszystko co nasze Ojczyźnie oddamy” (pieśń harcerska).

W roku 1920 z gimnazjum Łebkowskiego w Warszawie ruszyły do armii ochotniczej dwie najstarsze klasy w komplecie. Jakże nie miały ruszyć? Toć połowa prawie była w nich harcerzy, a w dodatku za prefekta szkoły mieli ks. Skorupkę. Któż by tam śmiał prefektowi w oczy spojrzeć, gdyby nie szedł? Dla ks. Skorupki – poza zbawieniem – Ojczyzna była wszystkim. A i dla nich. Dość, że na pierwszą wieść o ochotnikach, drużynowy Mrozowski z ósmej, podczas pauzy, huknął pięścią w katedrę:

– Panowie! Idziemy! Dureń chyba zostanie!

Durnia nie było w klasie. Poszli wszyscy. Do 236 ochotniczego pułku piechoty. Ćwiczono ich ledwie ze trzy tygodnie, bo dłużej się nie dało. Dostali wtedy szkołę! Mocny Boże! Wychudli, sczernieli, a każda żyłka bolała z umęczenia. Dużą w tym czasie pociechą dla nich była stała obecność wśród nich ks. Skorupki. Młody prefekt, ledwie się ze mszą i co pilniejszymi sprawami uwinął, zaraz biegł do koszar. Pogodny, a pełen świętego zapału, był dla nich jak ukochany brat starszy. Umacniał ducha, interesy swoich chłopców załatwiał, paczki i listy z miasta i do miasta nosił chętnie. Nieraz za własny, ciężko zarobiony grosz kupował czekolady na całe dwa plutony. A przede wszystkim ani na chwilę nie zwątpił o polskim zwycięstwie. Mimo najgorszych wieści śmiał się tylko i żartował z Moskwy dobrodusznie:

– Udało się wieprzowi własnego ucha sięgnąć – mawiał pogardliwie – bo i cóż ci Moskale? Znam ich dobrze, bom jeden rok pośród nich spędził, ratując naszych uchodźców podczas wielkiej wojny. Chłopy ciemne, pijane i głupie. Batem ich pędzą, to i lezą. A trafią na wypoczęte wojsko, to staną. A tu już pułków ochotniczych bez liku. Poznańskie z pomocą idzie, cały kraj, jak jeden obóz. I dotychczas Moskwa tylko liczbą bierze. A cóż jest liczba wobec ducha? Nie dadzą wam rady, chłopcy. Nie!

– Pewnie, że nie dadzą – odezwał się poważnie, znany żartowniś Zakrzewski. – Wziąć choćby takiego Stasia Wrzoska. Karabin mu się o pięty obija, bagnetem się podpiera, jak laską, a niech chuchnie, to trzech chłopa wywróci. Żołnierz jak się patrzy.

Roześmiali się wszyscy, roześmiał się i ks. Ignacy. Bo Staś Wrzosek, najmłodszy z siódmej klasy, rzeczywiście drobniutki był i szczupły jak dziecko. Czupurny za to i w bójkach waleczny, jak żaden. Zaczerwienił się teraz ze złości, ale odrzekł spokojnie:

– Głupiś, Zakrzewski. Właśnie Cięglewicz i ja, to żelazna brygada. Mnie żadna kula nie trafi, bo nie ma w co; a w Cięglewicza można walić bez skutku jak w poduszki. Nie bójcie się nic! My was poprowadzimy do zwycięstwa!

Znowu śmiali się chłopcy. Grubas Cięglewicz nie rzekł nic, jako flegmatyk. Może też i nie zdążył, bo nagle zjawił się sierżant Wójcik i wrzasnął wielkim głosem:

– Alarm, chłopcy! Alarm! Wystąp w rynsztunku i z bronią.

Zerwali się równo ze świtem. Jak za wzajemną umową witała słońce z obu stron straszliwa kanonada. Rosyjskie działa waliły gdzieś spod Radzymina, polskie z poligonu w Rembertowie. W powietrzu stanął jednostajny huk i łomot. Gotując się na śpieszny alarm, chłopcy nie widzieli przecież pękających szrapneli, ani granatnych wybuchów. Artyleria tłukła ponad głowami wojsk, do sobie tylko znanych celów. Parząc wargi gorącą kawą i pojadając spiesznie ogromne pajdy chleba, spostrzegli z radością, iż w nocy nadeszły do Ząbków nowe oddziały wojska. Po obu stronach plantu kolei, stały bataliony w oczekiwaniu z bronią u nogi, w błyszczących hełmach szturmowych. Na komendę sformowali kolumnę i oni. Zjawił się ks. Skorupka i udzielił im absolucji „In articulo mortis”. Nadjechał gen. Haller i przemówił krótko do wojsk. I oto szereg za szeregiem, batalion za batalionem jęły znikać w otaczających lasach i zagajnikach.

Drużynowy Mrozowski z ósmej, dziś w randze plutonowego, choć bardzo w tej chwili zajęty, dostrzegł przecie po kilku krokach idącego obok siebie prefekta. Ksiądz podwinął nieco sutannę, a w ręce miał brewiarz i hebanowy krzyżyk ze srebrną Męką Pańską. Mrozowski zdziwił się tęgo.

– A ksiądz dokąd? – zapytał.

Z wami. I ja się przydam – rzekł prefekt nie odrywając oczu od książki.

Mrozowski spojrzał jeszcze na krzyżyk i na kolbę swego karabiny, ale nic nie powiedział. Nie odezwał się ani słowem nikt z całego plutonu, choć dziwili się wszyscy. Ksiądz miał na twarzy powagę i zatopiony był w modłach. Szli tak szeroką drogą leśną, może z pól godziny. Mimo bezustannego grzmotu armat nie działo się właściwie nic. Nie celowano do nich, ani nie widzieli nieprzyjaciela. Szli jak na wycieczkę harcerską, tylko, że z bronią. W szeregach słychać już było znowu półgłośne żarty i wesołe zaczepki. Koleżka Ziętkiewicz natrząsał się z koleżki Sznajdera, który nawet i w lesie nosił koszulkę wełnianą w obawie kataru. Teraz w sierpniowym upale i pod ciężarem rynsztunku, pot lał się zeń jak z cebra…

Doszli już prawie do skraju lasu, gdy nagle ponad ich głowami rozległ się piekielny jakiś ryk, czy chichot. Zadarłszy w górę głowy, ujrzeli na błękitnym niebie pomarańczowy błysk i obłoczek białego dymu. I znowu chichot, błysk i obłoczek. Szrapnele. Białe dymy stały już chmarami w powietrzu jak gołębie. Układały się gdzieś w prawo od nich, nad lasem. Zaraz rozległy się Komedy.

– Stój! Ładuj broń!

Żarty urwały się od razu. Szczęknęły zamki karabinów i kolumna zjeżyła się bagnetami.

– W tyralierę!

Jak długie sznury pocisków, rozsypały się po obu stronach drogi łańcuchy strzelców. Ksiądz Skorupka od chwili już schował brewiarz i stanął za drugim plutonem.

– Naprzód! Marsz!

Wybuchy szrapneli zbliżały się coraz bardziej. Łańcuchy ruszyły równym krokiem z bronią w ręce. Wyszły z lasu w rzadki i niewysoki zagajnik. Jak na dłoni mieli teraz przed sobą zabudowania wsi Ossowa.

Zaraz też rozległ się stamtąd suchy trzask salw karabinowych. Kule gwizdały górą i odbijały się z pluskiem o sosny opuszczonego przed chwilą lasu. Chłopcy pobledli z wrażenia.

Głowy schylały się same przez się, ruchem mimowolnym i śmiesznym. Raz po raz przebiegały po batalionie groźne okrzyki:

– Odstęp trzymaj! Odstęp!

Szli znowu chwilę, która wydawała się bez końca. Kule nie robiły im szkody. Lecz oto przestrzeń przed nimi rozdarł nieznośny terkot:

– Trrr! trrr! trrr! – jakieś gniewne warczenie i plucie. To karabin maszynowy. Jeden i drugi. I nagle Ziętkiewicz, na środku łańcucha zakręcił się na pięcie, jak fryga i runął. Szeregi zbladły jeszcze bardziej, twarze stały się szare i złe. Ale już znowu padł ktoś na bok z jękiem a z drugiego łańcucha rozległ się przeraźliwy wrzask. Żołnierze jakby zawahali się chwilę. Sąsiedzi jęli tracić odstęp, cisnąć się i kupić jak najdalej od miejsc gdzie padli zabici i ranni. Wróciła im przytomność nowa komenda:

– Padnij! Celownik tysiąc. Pal!!

Łańcuchy padły na ziemię, jak kosą ścięte. Chłopcy strzelali bezładnie i z pasją do niewidocznego wroga. Mierzyli w budynki i w każdy miedzy budynkami odstęp. Maszynki zamilkły teraz jak trafione. Odpowiadał tylko rzadki ogień karabinowy. Poderwano ich z ziemi znowu:

– Biegiem, marsz! Odstęp trzymaj!

Rzucili się naprzód i od razu też dobiegł ich straszliwy terkot. Dał kozła jeden z szeregu i drugi i trzeci… Znowu padli i znowu się poderwali… Powtarzało się ciągle to: „padnij” i „biegiem marsz!” Przebytą drogę znaczyli coraz cięższymi stratami.

Ks. Skorupka został w tyle od dłuższej już chwili: od czasu, gdy padł trafiony w serce Ziętkiewicz. Ksiądz Skorupka zamknął mu niewidzące już oczy własnoręcznie, a potem, przyłączywszy się do pułkowego lekarza, pomagał dźwigać rannych sanitariuszom i udzielał ostatniej pociechy konającym. On to przykładał hebanowy krzyżyk do sinych warg facecjonisty Zakrzewskiego, on ocierał zimny pot z czoła koleżki Sznajdera. (Nie pomogła biedakowi i wełniana koszula…).

W pewnej chwili usłyszał niedalekie a straszliwe od Ossowa wrzaski. Skończywszy modlitwę za konającego, uniósł głowę i zobaczył, że z zabudowań, biegiem wyruszyło rosyjskie mrowie, wprost na batalion. Maszynki zamilkły na dobre. Kontratak. „No teraz dobrze dostaną” – myślał ksiądz o Moskwie, przyłożywszy dłoń do czoła, aby lepiej widzieć. Lecz nagle, oderwał rękę i podniósł się z ziemi. Na jego przystojnej twarzy odbił się gniew i zdumienie. „Co to takiego? Co się dzieje?!” – Nie mógł zrozumieć z początku.

Naprzód! Chłopcy! Naprzód!

Poderwali się co prawda z ziemi i poszli, ale nie naprzód, tylko w tył. Uciekają! Ucieka cały pierwszy łańcuch, ucieka i drugi, trzeci chwieje się już w oczach…

Ks. Skorupka uniósł sutannę ręką i bez chwili namysłu, rzucił się naprzeciw panice.

– Stój! Chłopcy! Stój! – krzyknął.

Kilku minęło go z przerażonymi oczyma, bez słowa. Lecz zdążył już wstrzymać za połę małego Wrzoska.

– Stój! Tchórzu! Stójcie chłopcy! Zatrzymuj innych, Wrzosek!

Stanęło już kilku naraz. Nadbiegł wolno i plutonowy Mrozowski. Zatrzymał się zaraz. Coś gadał, że zginęli wszyscy oficerowie. Był wściekły. Zawracał uciekinierów za kołnierz a i razów kolbą nie żałował. Stanęli już wszyscy. Wracali nawet ci, co najdalej odbiegli. Kilku bez broni.

– W tyraliery, chłopcy! Padnij! Pal! – komenderował prefekt.

Padli i huknęli nagle ze wszystkich luf. A strzelał już trzeci łańcuch i czwarty i piąty. Trach, trach, trach – szła salwa za salwą. Moskwa urwała wrzask i zawahała się widocznie. Gęsto skupieni do ataku, kładli się pokotem od niedalekich strzałów. Trach, trach, trach, – waliły nowe salwy. Moskale stanęli i przywarowali do ziemi, na rozkaz widać. Jęli odstrzeliwać się niezdarnie.

Ksiądz Skorupka nie dał się opamiętać swoim chłopcom. Wyszedłszy przed łańcuchy, wzniósł do góry hebanowy krzyżyk, zanim przebrzmiała pierwsza salwa leżącej teraz Moskwy.

– Śpiewaj „Serdeczna Matko”! Naprzód, marsz!

Z pieśnią na ustach ruszyła tyraliera do ostatniego ataku. Ksiądz na przedzie, bezbronny, z krzyżem w ręce, z rozognioną twarzą. Biegli za nim, nie dbając o padających kolegów. Miast niedawnej trwogi ogarnął ich szał walki. Mijali prefekta w tęgich skokach, byle prędzej do Moskali dopaść. A ci strzelali już coraz rzadziej. Pierwsze ich szeregi rzuciły nagle broń i uniosły ręce do góry. Reszta podała tył w panicznym strachu. A z lasu, od strony Ząbków, rozwijała już swoje szeregi dywizja litewsko-białoruska…

Warszawa była ocalona.

Lecz ks. Ignacy Skorupka nie widział już tych tryumfów. Leżał sobie na polu cichy i spokojny, z hebanowym krzyżykiem w wyciągniętej ręce. Dosięgła go wraża kula i krwią zbroczyła kapłańską suknię. Porzucił zwycięzców na zawsze i wrócił do tych chłopców, co wcześniej odeń padli, by zapewnić im wieczystą już opiekę. Nie tak wiele był od nich starszy. Miał lat dwadzieścia siedem.

Piotr Choynowski

Tekst z książki: Polskim Szlakiem z dawną pieśnią – z dawnym znakiem, w opracowaniu dr Janiny Pilatowej i Witolda Zahorskiego, nakładem ORBISU, Londyn 1945, s. 119-122.

Ks. Ignacy Skorupka padł na szańcach Warszawy podczas rozstrzygających ataków wroga. Padł na zaraniu 14 sierpnia 1920 r., w samą wigilię Wniebowzięcia Matki Bożej. Padł jako jeden z wielu. Skromny młody księżyna. Pełnił tylko aż do ostatniej chwili swój obowiązek: obowiązek żołnierza Chrystusowego. Śmiercią swą wskrzesił to, co było zdrętwiało: wskrzesił ducha we współbraciach. I była to właśnie chwila rozstrzygająca. Gdyby nie jego gotowość na śmierć – nie ożyliby inni – i nie byliby zwyciężyli.

Bolszewicy wzięci do niewoli opowiadali, że widzieli księdza w komży i z krzyżem w ręku, a nad nim Matkę Boską. Jakżeż mogli strzelać do Matki Boskiej, która szła przeciwko nim. Ten moment kulminacyjny w bitwie pod Warszawą nazwano tegoż dnia „cudem nad Wisłą”. Cud nad Wisłą jest oczywiście dziełem Opatrzności, ale też i dziełem armii i całego narodu, który w kilkudniowych zmaganiach w obronie stolicy wyładował całą swą energię i poświęcenie.

Cud nad Wisłą był wymodlony w podjętej w dniach 6-15 sierpnia ogólnopolskiej krucjacie modlitewnej w intencji Ojczyzny, w formie nowenny, odprawianej od Przemienienia Pańskiego do Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, wspartej codzienną adoracją Najświętszego Sakramentu w każdym kościele. Również ludność żydowska, wezwana przez rabina warszawskiego, w dniach 3-15 sierpnia odmawiała codziennie specjalne modlitwy w intencji zwycięstwa polskiego.

Ciało księdza odnaleziono dopiero wieczorem. Komunikat Sztabu Generalnego WP z 16 sierpnia stwierdził „bohaterską śmierć ks. kapelana Ignacego Skorupki (…), który w stule i z krzyżem w ręku przodował atakującym oddziałom”. Wspaniały pogrzeb księdzu-bohaterowi zgotowała Warszawa. Generał Józef Haller, dowódca Armii Ochotniczej, udekorował trumnę kapłana nadanym pośmiertnie Krzyżem Virtuti Militari.

Pamiątki po księdzu: krzyż, który trzymał w ręku podczas ataku, stułę oraz krzyż Virtuti Militari przechowuje Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie

Zbigniew Todorski